Planeta – pierwsze wrażenia

Trzy dni temu swoją premierę miała Planeta – nowa, rodzinna gra spod szyldu wydawnictwa Rebel. Wczoraj kurier zapukał do moich drzwi i mogłem się z tym tytułem zapoznać. Przyjrzeliśmy się zawartości zaskakująco dużego pudła i zmierzyliśmy się z odpowiedzialnym zadaniem kreowania nowego świata. Mogłoby się wydawać, że będziemy mieli do czynienia z prościutkim tytułem, którego jedyną zaletą jest innowacyjne wykorzystanie magnesów i trójwymiarowej planszy. Czy rzeczywistość nas zaskoczyła? A może faktycznie układanie magnesów to zabawa tylko dla dzieci? Jak planeta przeżyła spotkanie trzeciego stopnia z rączkami czternastomiesięczniaka? Zapraszam do zapoznania się z unboxingiem i naszymi pierwszymi wrażeniami!

Jak to wygląda?

Znając opis gry spodziewałem się mniejszego pudełka, bardziej pasującego do gier rodzinnych. Po podniesieniu wieka naszym oczom ukazuje się króciutka, ale zupełnie wystarczająca i dobrze napisana instrukcja.

Pierwszym co zwraca uwagę w funkcjonalnym organizerze są oczywiście cztery rdzenie planet. Nawet „puste” robią dobre wrażenie, a co dopiero pod koniec rozgrywki.

Zapełnić je możemy łącznie dwunastoma z dostępnych pięćdziesięciu płytek kontynentów. Są one bardzo przyjemne dla oka, choć dla daltonisty… Trochę trwało nim się zorientowałem, że bagna są oznaczone malutką rozpadliną i tym mogę je odróżniać od lasów.

Znajdziemy też talię pięknie ilustrowanych zwierząt, którym będziemy starali się zapewnić przytulny dom na naszej planecie. Każda z czterdziestu pięciu kart przedstawia inny gatunek i jego wymagania siedliskowe (oczywiście uproszczone i dostosowane do mechaniki gry).

Poza tym w grze znajdziemy jeszcze pięć kart celów środowiska naturalnego, żeton planetki będący znacznikiem pierwszego gracza i… To tyle.

Sugerowana cena detaliczna gry wynosi 119,95, ale możemy ją znaleźć już za ok. 85 złotych. Jest to uczciwa cena za pokaźne pudło i porządnie wykonaną zawartość. Może nie jest jej dużo, ale wyprodukowanie trójwymiarowych planet i terenów z magnesami swoje musiało kosztować.

Jak się w to gra?

Po wystawieniu na stół kart zwierząt (w trzech rzędach 10, 7 i 3 karty) i płytek kontynentów (10 stosów po 5 płytek), rozdaniu każdemu jednego rdzenia planety i karty celu, musimy wybrać pierwszego gracza i możemy już zaczynać.

Gramy dwanaście rund i tyle też znajduje się miejsc na naszych planetach. W każdej rundzie, zgodnie z kolejnością graczy, bierzemy po jednej płytce kontynentu i dokładamy do naszego rdzenia. Na płytkach mamy trójkątne środowiska, które będą tworzyć większe obszary. Gdy każdy z graczy dołoży już płytkę, pozostałe idą na koniec toru rund, lub wypadają z rozgrywki.

Jeśli gramy 3. lub późniejszą rundę, to sprawdzamy, czy ktokolwiek z nas posiada przewagę w warunku wzięcia zwierzęcia na rękę. Takim warunkiem może być największy połączony obszar pustynny, niesąsiadujący z wodą, lub największa liczba oddzielnych obszarów wody, czy też największy obszar bagienny sąsiadujący z lasem. Jeśli ktoś posiada taki obszar i jest samodzielnym liderem w danej kategorii, to bierze kartę zwierzęcia na rękę. Nierozstrzygnięte karty przechodzą na kolejną rundę.

Po zakończeniu dwunastej rundy sprawdzamy ile otrzymujemy punktów za kartę swojego celu. Do tego wyniku doliczamy po jednym punkcie za każde zdobyte zwierzę należące do naszego punktującego środowiska i po dwa za każdego brata mniejszego preferującego inne środowiska. Osoba posiadająca na koniec najwięcej punktów wygrywa grę.

Fajne czy nie?

Zasady gry są bardzo proste. Zwiastuje to równie prościutką gierkę. Tyle że – na szczęście – nie do końca taka jest. Za banalnymi zasadami, kryje się spora doza planowania. Znając rozkład zwierząt na całą rozgrywkę, trzeba rozsądnie rozwijać naszą planetę tak, by zmaksymalizować swój wynik. Trójwymiarowa „plansza” do gry utrudnia nieco orientację, ale działa to tylko na plus dla całej gry! Cały czas obracamy rdzeń planety i zastanawiamy się co już mamy, co możemy mieć i co byśmy chcieli z tego stworzyć. Nie powiem, że wypaliło mi to szare komórki, ale w te dwadzieścia minut, naprawdę musiałem się w kilku momentach wysilić, żeby pokonać żonę. Spodziewałem się banalnej gierki dla dzieciaków, a dostałem bardzo przyjemny filler.

Podsumowując…

Planeta jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Spodziewałem się banalnej gry dla dzieci, a otrzymałem sprytną grę optymalizacyjną. Jasne – trzeba mieć szczęście w rozkładzie kafli, cel prywatny przynosi na myśl rozwiązanie z Sagrady, a czas rozgrywki sprowadza grę do pozycji fillera. To wszystko nie ma jednak znaczenia, bo gra się w to bardzo przyjemnie i od razu po partii ma się ochotę na rewanż.

Pozytywne odczucia na pewno wzmacnia wygląd gry. Wszystkie elementy są dobrze wykonane i co najważniejsze razem pięknie się prezentują. Ukończone planety robią świetne wrażenie, a karty zwierząt są wartością dodaną dla grających z młodszymi dzieciakami. Kogo ja oszukuję… sam części zwierzaków nie poznaję i żona musi mi podpowiadać co to za gatunek… Już rozumiecie czemu preferuję „Timeline” od „Czy wiesz który zwierz?”, a żona ma na odwrót?

Do gry Urtisa Sulinskasa (nawet nie wiedziałem, że Litwini mają swoich projektantów gier planszowych!) będę wracał z miłą chęcią. Planeta to bardzo ciekawy tytuł, który robi świetne pierwsze wrażenie. Proste zasady i angażująca rozgrywka to wręcz idealne połączenie dla rodzinnego fillera. Chętnie przetestowałbym grę z młodszymi graczami, ale mój (ponad) roczny syn raczej ze mną w to nie zagra. On ma swoją metodę układania tych planet i idzie mu to całkiem dobrze, gra bez problemu znosi jego próby łączenia ze sobą kontynentów, ale wielu punktów za to by nie zdobył. Choć za „dziecioodporność” Planecie należy się niewątpliwie dodatkowy plusik. Tylko pamiętajmy, że to nie zabawka dla małych dzieci (na opakowaniu 8+)! Nasz młodzieniec mógł tylko chwilę pobawić się magnesami pod ścisłym nadzorem rodziców.