Piękniejsze TOP10

Z okazji obchodzonego dzisiaj Dnia Kobiet chciałbym po raz pierwszy w dziejach tego bloga oddać głos mojej najwierniejszej współgraczce. Bez niej by mnie tutaj nie było, bo zwyczajnie nie miałbym tyle samozaparcia, żeby pisać samemu teksty, edytować je i robić zdjęcia. Zapraszam do kobiecego TOP 10.

Znając mojego Męża to pochorowałby się, gdyby ominął taką okazję na przemycenie notki historycznej. Dzisiaj zrobię to za niego, bo jak każda kobieta wie, facet z męskim katarem to istny dramat. Lepiej tego unikać. Dzisiaj świętujemy rocznicę strajku kobiet w Nowym Jorku z początku XX wieku, a także początek rewolucji lutowej w Rosji, która doprowadziła do obalenia Caratu.

Nie zapominajmy jednak, że z drugiej strony święto to dość solidnie zakorzeniło się w naszej popkulturze. Jest to dzień przepełniony zapachem kwiatów, słodkich prezentów i damskich uśmiechów. Naszą radość Panowie powoduje nie sam fakt otrzymywania upominków, ale głównie to, że o nas pomyśleliście. Takoż i mój Małżonek pomyślał i poprosił, żebym odważyła się podzielić z Wami listą moich ulubionych gier. Spoiler alert – nie, nie będzie tu Twilight Imperium (nie dlatego, że nie lubię ale za rzadko jestem na tyle wyspana, żeby usiąść do tej kobyłki).

Numer 10 – Downforce

Mój prezent na dzień kobiet. W przeciwieństwie do Małżonka od zawsze interesowałam się samochodami. Kwestią czasu było pojawienie się w naszej kolekcji tytułu z nimi związanego. Od kiedy usłyszałam entuzjastyczną recenzję tego tytułu od Gradania, miałam chrapkę na to, by tę lukę zapełnić grą Downforce. Wreszcie pojawiło się pudło (pierwszy raz udało mu się kupić coś za moimi plecami) i mogliśmy zagrać. Jakież to jest dobre! Mamy tu sprytny mechanizm przesuwania bolidów po torze poprzez zagrywanie kart, obstawianie zwycięzców i zajeżdżanie sobie drogi. Dlaczego tylko miejsce 10? Póki co mamy za sobą tylko kilka dwuosobowych partii, a myślę, że gra rozwinie skrzydła przy większym składzie (nie zapomniałam o Thunder Alley Mężu!).

Numer 9 – Gorączka podziemnej mocy

Obecnie mój ulubiony tytuł imprezowy, który wyciągamy przy każdej możliwej okazji. Zwłaszcza jak nasi goście są już nieco zmęczeni zasypywaniem przez nas coraz to nowymi planszówkami i chcą uciec przed nami do swych domów. Wtedy Gorączka pozwala nam zatrzymać ich jeszcze chwilkę dłużej i porządnie rozweselić. Musimy w końcu dbać o swoich współgraczy i ich dobre wspomnienia. Gra polega na tym, że każdy z graczy dobiera dwie postaci, które później stają się Waszą lewą i prawą dłonią. Każdy bohater ma określone umiejętności, którymi może pokonać wyskakujące na stół monstra. Każda udana potyczka rozwija naszą postać, a każda przegrana sprawia, że dostajemy po kieszeni (tej punktowej). Świetna zręcznościówka, powodująca salwy śmiechu i zgrzyt zębów zwłaszcza, gdy komuś pomylą się ręce.

Numer 8 – Great Western Trail

Jeśli gra o zaganianiu bydła do Kansas brzmi dla Was nieciekawie, to znaczy, że jeszcze nie graliście w Great Western Trail. Mamy tutaj wznoszenie budynków zbierających haracz od współgraczy, walkę o najszlachetniejsze gatunki krów, wyścigi pociągów i w końcu trzymanie kciuków za jak najlepszy dociąg kart, żeby zarobić grube, kowbojskie pieniądze. Co prawda w naszych ostatnich partiach niestety musiałam znosić dotkliwe porażki, ale mimo to nadal lubię od czasu do czasu spróbować zagnać swoje Teksańskie Długorogie albo chociaż Szkockie Wyżynne po punkty.

Numer 7 – Tribune

Ta gra doczekała się już recenzji na tym blogu. Najczęstszy bywalec stołu w czasie damskich spotkań. Nawet nie wiem co nas w niej tak urzekło. Może świetne wykonanie, może prosta i przystępna mechanika dająca jednocześnie wiele możliwości. Może zwyczajnie to, że jest to jedna z pierwszych gier, które pokochałyśmy i już nam tak zostało. Świetny tytuł, którym można wciągać graczy w nasze hobby. Pokazuje nie tylko mechanikę worker placementu ale też budowania talii. Szkoda, że raczej nie będzie miał swojej reedycji i pozostaje dostępny już tylko z drugiej ręki.

Numer 6 – Zakazane Gwiazdy

Gra, która absolutnie mnie zaskoczyła. Nie dość, że myślałam, iż z tej rodziny bardziej spodoba mi się Chaos w Starym Świecie (nie, zupełnie mi się nie spodobał) to jeszcze obfituje w rzuty kośćmi. Niestety mam pewien problem z kośćmi. Tym problemem jest Sebastian. Nie wiem jak ktoś może mieć aż takie szczęście w rzutach. No cóż, są ludzie, którzy mają rzuty normalne, są pechowcy i są takie dziwolągi, które wyrzucają zawsze to co dla nich najlepsze. Wspaniałą cechą tej gry jest fakt, że tutaj każdy rzut jest dobry o ile dodamy do tego odpowiednie karty. Świetne figurki, stosunkowo łatwe zasady i masa epickich starć sprawiają, że mimo braku czasu staramy się wracać do tego dość długiego, ale genialnego tytułu.

Numer 5 – Star Realms

Od recenzji tej gry zaczął się ten blog i mimo upływu czasu nie straciła swojego czaru. Kiedyś zagrywaliśmy się w wersję analogową , która doczekała się nawet dedykowanego dużego pudełka i koszulek. Teraz zagrywam się w wersję cyfrową, która w promocji kosztowała nas 18 (słownie osiemnaście!) groszy. Stan na dziś – 521 rozegranych gier. Najlepiej zainwestowane 18 gr życia. Szybki deck builder, z miażdżącymi kombosami i możliwością skutecznego zarządzania talią. Łatwy do nauczenia i dla mnie nieskończenie regrywalny, z powodu losowego dociągu rynku.

Numer 4 – Small World

Król naszych growych spotkań! W tej chwili może i zdetronizowany przez pogoń za nowościami, ale nadal zajmujący miejsce w naszych sercach. Żaden tytuł nie zwiedził tylu stołów, nie pojechał na tak wiele wycieczek i nie wiąże się z tak wieloma dobrymi wspomnieniami. Wiem, że niektórzy coraz odważniej ten tytuł krytykują, ale wybaczcie dla nas to już nie tylko gra, ale dobry wieloletni przyjaciel. Może i kiedyś zniknie z topu naszych ulubionych gier, ale na pewno nie zniknie z naszej półki i będzie ciągle pojawiał się na naszym stole. Nie znam innej gry, którą tak szybko się tłumaczy (dwa więcej na pole). Oczywiście trzeba trochę podumać nad tym co robią poszczególne rasy i ich umiejętności, ale to już robimy w czasie rozgrywki, z pomocą świetnych kart streszczających zasady. Co tu więcej mówić – król naszych area control nieistotne, czy z sentymentu, czy z rozsądku.

Numer 3 – The Expanse

Powód dla, którego „puściłam” Męża na ubiegłoroczne Essen. Muszę przyznać – nie żałuję. Nie dość, że znajdziemy w tym tytule masę nawiązać do świetnego serialowego pierwowzoru, to jeszcze otrzymujemy bardzo elegancką planszówkę. Asymetryczne frakcje walczą o wpływy układzie słonecznym. Musimy dobrze zaplanować wędrówki po kosmosie, bo nasze floty są mizerne, a utrata statków częsta. Cała rozgrywka jest napędzana przez karty, które dobieramy ze wspólnego toru. Jeśli zagramy kartę, by zdobyć punkty akcji, to inni gracze mogą użyć widniejącego na niej wydarzenia, co często jest dla nas bolesne. Nawet punktowanie jest tu sterowane przez karty – nigdy nie wiemy kiedy ono nastąpi, a bonusy punktowe zależą od szczęśliwca, który tę kartę podniósł. Masa planowania, doza niepewności, duża regrywalność i morze emocji.

Numer 2 – Concordia

Gra od Króla Rondla, w której nie ma rondla. Jak ktoś w końcu się weźmie do roboty to powstanie cykl o grach Maca Gerdtsa, ale póki co pozostają tylko nasze zachwyty nad tym fenomenalnym tytułem. Jego ogromną zaletą jest prostota zasad – właściwie wszystko mamy napisane na kartach. Nowi gracze szybko zaczynają grać płynnie i pewnie dopóki… no właśnie, dopóki nie dojdziemy do punktowania. Nasze być albo nie być zwycięzcą zależy od tego ile kart danego boga zebraliśmy i jak skutecznie wypełniliśmy jego zachcianki. Jeden nagradza nas za zdobyte złoto, inny za skuteczną ekspansję na planszy, kolejny za różnorodność w produkcji dóbr itd. itp. Trochę tego jest i można się w tym pogubić, ale jak już się oswoimy z zasadami to gra się w to wspaniale.

Numer 1 – Zamki Burgundii

Poza Downforcem jest to gra, która z tego towarzystwa jest w naszym domu najkrócej. Jest też inne naj… Najczęściej grana w ostatnim czasie. W zasadzie zamieszkała na naszym stole i z niego nie znika. Po rozegraniu partii od razu tasujemy żetony i szykujemy planszę pod kolejną rozgrywkę i tak dzień za dniem. Mamy tutaj banalnie prostą mechanikę – rzut dwiema k6, których wartość determinuje jakie akcje są w naszym zasięgu. Możemy kupić budynek, włożyć wcześniej kupiony na planszę, sprzedać towary lub dobrać dwóch robotników. Skoro w tej grze są dostępne tylko cztery akcje to gdzie cała ta „magia”? Ano w tym, że każdy z budynków ma swoje unikalne działanie, a żetony nauki mają dwadzieścia sześć różnych następstw. Regrywalność jest ogromna, bo żetony na planszy pojawiają się losowo. W składzie dwuosobowym z jednej strony łatwiej nam blokować poczynania przeciwnika, z drugiej trudno wszystko zaplanować, bo tylko część żetonów wchodzi do gry. W pełnym składzie pojawią się wszystkie żetony, więc co nieco zaplanujemy, ale chaos związany z ciągle zmieniającą się kolejnością i zagrywkami współgraczy pewnie i tak wszystko zniweczy. A my i tak będziemy się cieszyć i prosić o więcej.