Alexander Pfister – osąd bohatera

Kiedyś naszym ulubionym autorem eurogier był Mac Gerdts. Poznaliśmy go poprzez genialną Concordię, a później wypróbowaliśmy większość z jego pozostałych dzieł. Może nie każde z nich zwalało z nóg, ale we wszystkie grało się przyjemnie. Nie jest to standard w branży – taki Stefan Feld, mimo bycia autorem genialnych Zamków Burgundii, ma też na koncie okropnego Jorvika i przenudne Forum Trajanum… Od dłuższego czasu intensywnie zapoznajemy się z grami innego autora sucharów, tym razem pochodzącego z Austrii. Mowa o Alexandrze Pfisterze, naszym nowym ulubionym twórcy eurasów.

Zaczęliśmy od środka, czyli Great Western Trail. Szeroko pisaliśmy o niej pod tym linkiem. Gra jest świetna, zapewniła nam wiele godzin rewelacyjnej zabawy, a kiedy pojawił się dodatek dosłownie nie schodziła z naszego stołu. Niestety nieco przesadziliśmy z ogrywaniem GWT, bo po tym maratonie już do niej nie usiedliśmy i po miesiącach spędzonych na półce nasz egzemplarz zmienił właściciela. Absolutnie nie oznacza to, że przestaliśmy lubić ten świetny tytuł. Jakby ktoś nam zaproponował partię to z chęcią zagramy, ale przy kilkuset grach w kolekcji „Krowy” nie miały szansy bez pomocy ponownie wcisnąć się na nasz stół. Jedyny zarzut, który z perspektywy czasu mogłabym do nich mieć, to nieco za długi czas przygotowywania rozgrywki i samej partii. W podobnym czasie możemy zagrać niemal dwie partie w…

Mombasę – jeden z najlepszych zakupów „czarnopiątkowych”. Jest to prawdziwa kopalnia ciekawych mechanik, które później pojawiały się w pozostałych grach Pfistera. Mamy tutaj zajmowanie obszarów na wspólnej planszy, tworzenie ręki własnych kart ze sprytnym mechanizmem ich odzyskiwania, zwiększanie udziałów na torach konkretnej frakcji (w tym przypadku miast), realizację kontraktów (w tym wypadku książek), a także postęp na torze diamentów. Najwięcej z Mombasy można znaleźć w Maracaibo, które jest dla nas „best of” Alexander Pfister i Blackout Hongkong, które z kolei wydaje się jej ulepszoną wersją. Przynajmniej technicznie, bo gra o Afryce nadal jest na naszej półce, a ta o Azji już nie, ale o tym za chwilę.

Po tych dwóch świetnych grach Alexander Pfister zyskał nasze zainteresowanie. Przyszedł czas na poznawanie wszystkiego, co tylko znaleźliśmy w sklepach. Zacznijmy od małej karcianki – Port Royal – która mimo upływu czasu nadal się broni. Jest to jedna z pierwszych gier tego autora i już tutaj widać jego talent do tworzenia prostych, ale sprytnych mechanizmów. Na pierwszy rzut oka jest to bardziej skomplikowana wersja Oczka. Niby tak jest, ale rozwijanie własnej załogi, zmniejszanie prawdopodobieństwa szybkiego zakończenia rundy, czy dotarcie do nowych akcji, zmieniają prostą wykładankę w ciekawą grę w stylu push your luck. Port Royal to krótka i prosta gra, idealna na zakończenie planszowego maratonu z dziełami Pfistera.

Później przyleciała do nas jedna z najlepszych gier kafelkowych jakie poznaliśmy, czyli Wyspa Skye. Nie sądziłam, że kiedykolwiek pokocham grę, w której tak ważną rolę pełni dość unikalna wersja licytacji. W skrócie – każdy z graczy otrzymuje po trzy kafelki terenu, w tajemnicy eliminuje jeden z nich, a pozostałe wycenia. Następnie mogą oni zakupić jeden z dostępnych kafli przeciwników. Prosty mechanizm, który pozwala dużo zaplanować! Który kafelek chcielibyśmy sobie zostawić, dając mu zaporowa cenę. Który wyeliminować, bo pomógłby naszemu przeciwnikowi. Z drugiej strony dobrze, żeby czasami ktoś, coś od nas kupił, bo da nam to zastrzyk gotówki na dalszą grę. Mamy tu też dwa dodatki – bardzo dobrych Druidów i odrobinę komplikującego grę Wędrowca, które zdecydowaliśmy się dołączyć do naszego Skye’owego zestawu. Niebawem pojawi się tekst całkowicie poświęcony Wyspie.

Wróćmy do dużych tytułów. Blackout Hongkong był jedną z gier, które pomagały nam w przetrwaniu pierwszego etapu pandemii w kraju. Zanotowaliśmy wiele rozgrywek dwuosobowych, a w okolicy wakacji udało się rozegrać kilka partii w większym składzie. Jak już wspomniałam jest to w zasadzie wersja 2.0 Mombasy, ale niestety nie zapałaliśmy do niej aż taką miłością, jak do poprzedniczki. System zagrywania kart, działania na ograniczonych zasobach i sama realizacja zadań były ciekawe. Gra posiada niewątpliwy klimat, ale nietrafiona oprawa graficzna (co robią niemieccy oficerowie w Hong Kongu?) i przede wszystkim brak jakiegokolwiek błysku geniuszu spowodowały, że ostatecznie pożegnaliśmy się z ponurym pudełkiem Blackout’u.

Maracaibo to ostatni wielki hit Pfistera. Jak wiecie z naszej recenzji bawiliśmy się przednio, ale po rozegraniu wymaganej do przejścia kampanii liczby partii, nie byliśmy chętni do powrotu na Karaiby. Best of Pfister naprawdę dobrze łączy elementy z poprzednich gier tego autora, kampania jest przyjemna, ale jej przenudna fabuła i podatność na przyspieszanie gry w środkowej części rozgrywki odrobinę nas do niej zniechęciły. Nadal mamy wrażenie, że to trzecia najlepsza gra autora, ale my ją już przeszliśmy i powtarzać tego nie chcemy. Przy tylu grach do ogrania, ciężko się zebrać do czegoś, co poznaliśmy wzdłuż i wszerz. Faktycznie wyszło z tego takie legacy bez niszczenia elementów…

Najwięcej rozgrywek w tytuł austriackiego autora, zanotowaliśmy zaskakująco w niepozorne O Mój Zboże. Gdyby nie te wszystkie wcześniej opisywane gry, to na ten tytuł nawet nie zwrócilibyśmy uwagi. Małe pudełeczko, klimat rolniczy i ilustracje Klemensa Franza nie zachęcały do bliższego zapoznania się z zawartością. Tymczasem okazuje się, że w środku czekało na nas pełnoprawne euro do rozegrania w 20 minut, które wymaga od nas maksymalnego wykorzystania posiadanych zasobów i stworzonych przez nas łańcuchów produkcyjnych. Co ciekawe, do tak małego „europrzerywnika” wyszły dwa dodatki z… kampaniami fabularnymi! O ile Rewoltą w Longsdale jesteśmy zachwyceni, to Ucieczka do Canyon Brook już takiego wrażenia nie zrobiła… Mechanicznie zadania w jednym i drugim dodatku były świetnym pomysłem, ale ogrom pracowników dodany w Ucieczce i kontrowersyjna – według Sebastiana – zmiana historii opowiedzianej w Rewolcie troszkę nas rozczarowały. Nie zmienia to faktu, że OMŻ to jedna z najlepszych kieszonkowych gier, w jakie kiedykolwiek mieliśmy okazję zagrać.

Jedynym wielkim rozczarowaniem, które zostało stworzone przez Pfistera, jest Wyprawa do Newdale. Teoretycznie zrobienie dużej planszówki na bazie świetnego O Mój Zboże to gotowy przepis na sukces. Niestety nie widzimy żadnej przewagi Wyprawy nad swoim pierwowzorem. Mamy dużo więcej elementów do przygotowania przed samą rozgrywką, fabuła jest jeszcze mniej interesująca niż była, a sama rozgrywka dłuży się niemiłosiernie. Tak jak Chad Jensen pomiędzy Dominant Species’ami i Combat Commanderem stworzył dużo słabsze Urban Sprawl, tak Pfisterowi trafiło się Newdale. Widać każdy autor musi się potknąć, żebyśmy jeszcze bardziej docenili jego starsze tytuły.

To jeszcze nie koniec naszej przygody z grami tego autora. Na półce czeka wreszcie zakupione Broom Service, a na zachodzie zagrywają się w Cloud Age. Jeszcze tyle gier przed nami, a czasu tak mało!